Jarosław Gibas – pisarz, socjolog, dziennikarz, recenzent kulinarny. Pracuje jako trener i coach. Jest autorem książek o dokonywaniu zmian małymi krokami – "Schudnij z Kaizen" i "Pokonaj stres z Kaizen". Rozmawiam z Jarkiem o tym, jak mądrze dokonywać zmian – czy zawsze musimy liczyć się z wewnętrznym oporem, czy są jakieś proste metody na oswojenie lęku przed zmianami, czy stosowanie się do zasad Kaizen może dotyczyć wszystkich obszarów, w których chcemy osiągnąć jakiś ważny dla nas cel?
Jarku, czy filozofia postępowania wywodząca się z japońskiej kultury i praktyki zarządzania może pomóc w zmianie nawyków związanych z jedzeniem?
Może pomóc, co więcej – to jest jedyna droga, żeby zwalczyć te nawyki. Spójrzmy na to w taki sposób: ilekroć stosujemy jakąś dietę, to co tak naprawdę wtedy robimy? Zmuszamy się do jedzenia bądź nie jedzenia czegoś, czyli do takich zachowań, które nie są dla nas naturalne i których normalnie nie robimy. I żeby ta dieta trwała – niezależnie od tego, jaka to jest dieta – trzeba wykonywać coś trudnego. Na przykład nie jeść węglowodanów albo nie pić piwa. Albo na przykład jeść kapustę. Mamy jakiś wysiłek, do którego musimy zmusić nasz organizm. Co się dzieje po tym, jak go wykonamy? Po dwóch tygodniach, bądź dwóch miesiącach, w zależności od tego, jak długo wytrzymamy, nasz organizm zaczyna się buntować. Mówi: nie chcę więcej kapusty, chcę węglowodany. Oddawaj mi moją ulubioną bagietkę! To jest zazwyczaj ten moment, w którym przestajemy wykonywać ten wysiłek, ponieważ mamy go dosyć. Jego nagromadzenie było tak duże, że nie jesteśmy w stanie go wytrzymać. Cóż się wtedy dzieje w naszym organizmie? Organizm mówi: muszę uzupełnić zapasy tych wszystkich składników, które mi ten wariat przez dietę odebrał. Co więcej – nie dość, że muszę uzupełnić te składniki, to jeszcze zjem je na wyrost i zrobię sobie ich zapasy na wszelki wypadek, gdyby temu wariatowi znowu taka dieta strzeliła do głowy. Występuje wtedy to, co nazywamy efektem jojo. Po zastosowaniu diety jesteśmy grubsi niż byliśmy przedtem. Doświadczyłem tego na sobie. Odchudzałem się przez 10 lat i całe te 10 lat spędziłem na testowaniu różnego rodzaju diet, przez co stałem się światowej klasy ekspertem w różnych sposobach odchudzania. Efekt był taki, że po 10 latach ważyłem 25 kg więcej. Więc tak naprawdę, na chłopski rozum, gdybyśmy się przyjrzeli tej sytuacji, to mógłbym, z podobnym skutkiem, jeszcze 10 lat siedzieć, jedząc kotlety, pijąc piwo i nie przejmując się żadnymi dietami. Wieść sobie fajne, ciekawe i przyjemne życie i nie katować się niczym, a efekt byłby taki sam. I kiedy to sobie uświadomiłem, pojawiła się u mnie refleksja, że przecież problem tkwi w zbyt gwałtownym chudnięciu. Okazało się, że można ten mechanizm oszukać właśnie poprzez filozofię małych kroków. Nie rzucamy się od razu na głęboką wodę, nie zaczynamy katować się żadną dietą, tylko pomalutku, ale bardzo konsekwentnie, zmieniamy swoje przyzwyczajenia żywieniowe. A właściwie zmieniamy swoje życie na zdrowe. Nie stosujemy rewolucyjnych zmian w odżywianiu, tylko zaczynamy bardzo powoli nasze nawyki żywieniowe zmieniać. Napisałem książkę o tym, w jaki sposób to zrobić, wykorzystując metodę małych kroków – stopniowe zwiększenie aktywności fizycznej, nabranie nawyku picia wody i wielu innych rzeczy sprzyjających chudnięciu. Jak widzisz, wciąż utrzymuję wagę, a właściwie – i w tym tkwi sekret – nie utrzymuję, ponieważ nie muszę niczego robić. Po tej diecie, a właściwie zmianie trybu życia, nie ma efektu jojo. Ta zmiana jest dlatego tak fantastyczna, że daje trwały efekt. To jest moje nowe życie, ja już jem w nowy sposób, piję w inny sposób, moja aktywność ruchowa przebiega zupełnie inaczej. Nie mam potrzeby wracać do tamtego poprzedniego życia i nie wykonuję teraz żadnego wysiłku, aby to, co osiągnąłem, utrzymać. Na tym polega geniusz filozofii Kaizen.
Czyli komórki tłuszczowe mają coś w rodzaju pamięci. Kiedy zrzucamy kilogramy, zmienia się jedynie ich wielkość, a nie liczba. Gdy porzucamy dietę, niestety ponownie zaczynają zwiększać swoją objętość i robią to ze zdwojoną siłą i jakby ze strachu, że znowu je zagłodzimy. Czyli odchudzając się powoli, działamy niezauważalnie, nasz organizm nie rejestruje zmiany i nie nastawia się na robienie zapasów. W zasadzie wyprowadziłeś w pole swoje komórki tłuszczowe.
Trochę zrobiłem w konia cały organizm. Wielu specjalistów uważa, że za te gwałtowne zmiany i reakcje obronne z nich wynikające, jest odpowiedzialne coś, co nazywa się ciałem migdałowatym. Coś, co jest schowane na dnie naszego mózgu i zostało nam z czasów, kiedy jeszcze biegaliśmy z kijami za mamutami. Ciało migdałowate jest odpowiedzialne za mechanizm, który w psychologii nazywa się „uciekaj albo walcz”. To jest mechanizm, który się włącza wtedy, kiedy się na przykład wystraszymy albo kiedy jesteśmy przerażeni perspektywą dokonania jakiejkolwiek zmiany w naszym osobistym życiu. Na skutek tego mechanizmu ciało migdałowate wyłącza część połączeń nerwowych w korze mózgowej, które są odpowiedzialne za racjonalne myślenie. Trzeba ratować się w danej sytuacji i nie ma czasu na kombinowanie. Kiedy biegaliśmy za tymi mamutami, to nam taki mechanizm bardzo pomagał. A nuż zza krzaka wyskoczy jakiś tygrys szablozębny i trzeba – nie zastanawiając się, skąd on się tam wziął – po prostu uciekać, ratując życie. W dzisiejszych czasach ta reakcja „uciekaj albo walcz” bardziej nam przeszkadza, niż pomaga. I jest odpowiedzialna za to, że boimy się zmiany, a szczególnie tych dużych zmian. I kiedy taka duża zmiana zachodzi w naszym życiu, następuje reakcja obronna. Nie, ja tego nie będę robił. To nie jest dla mnie. Ja tego nie chcę robić. Pokażę Ci to na przykładzie kogoś, kto chce zacząć biegać. Wyobraźmy sobie taką osobę, która już wie, że chciałaby biegać i że to jest fajne i przyjemne. Ale nigdy w życiu nie biegała. Co robi? Właściwie w 100 procentach przypadków taka osoba zaczyna bieganie od tego, że idzie do sklepu i kupuje wszystko, czego do biegania potrzeba. A jak już ma te swoje ciuchy termoaktywne, specjalne trampki, skarpetki, i tym podobne – wychodzi do parku i mówi: no, to teraz będę biegać. Po czym przebiega 300 metrów, pada na ziemię i mówi tak: dalej nie pobiegnę, to nie dla mnie, nie te stawy, nie te kolana, nie te kostki, nie ten wiek i nie to życie. I zraża się do biegania, a wszystkie pieniądze, które wydała na ciuchy, zostały wyrzucone w błoto. I bardzo prawdopodobne jest to, że ten człowiek już nigdy nie będzie biegał. On się właśnie do tego biegania zraził. Włączyło się jego ciało migdałowate, myślenie nieracjonalne: mam przed tym opór, i to nie jest dla mnie. A co by powiedział specjalista od metody Kaizen? Jak zacząć biegać metodą Kaizen? Powiedziałby tak: Stary, nie idź do żadnego sklepu, tylko najpierw pójdź sobie na stumetrowy spacer po parku.
Pobiegnij tylko parę metrów…
Na razie tylko przejdź. Pobiegnij – to jest daleka droga. Najpierw przejdź tylko 100 metrów. Tak idź, żeby się właściwie nie męczyć. Po dwóch dniach wróć do tego parku, przejdź 150 metrów, za 4 dni przejdź 200 metrów, i jak już wyrobisz sobie nawyk chodzenia na niemęczące Cię spacery, dopiero wtedy zastanów się, czy byłbyś w stanie przebiec od jednego drzewa do drugiego. I tylko tyle na jeden raz, żeby się nie zmęczyć. Co więcej – jeżeli przebiegniesz, to dobrze, jeżeli nie przebiegniesz, też super. To nie ma żadnego znaczenia – kiedy. Liczy się tylko to, żebyś w ogóle zaczął to robić. Jeśli będziesz konsekwentny i jeśli będziesz co dwa, trzy dni chodził na te spacery, to się nawet nie zorientujesz, jak zaczniesz ganiać po parku. Ja w ten sposób zacząłem biegać trasy 10-kilometrowe za jednym zamachem. I gdyby ktoś mi powiedział rok temu, że jestem w stanie przebiec taką trasę, to bym się puknął w czoło i powiedziałbym, że to jest absolutnie niemożliwe. A dzisiaj to robię i doszedłem do tego właśnie metodą małych kroków.
W „Hagakure”, jednym z najwybitniejszych dzieł prezentujących myśl bushido, jest takie zdanie, które zrobiło ogromne wrażenie w świecie Zachodu – Skoro staliśmy się lepsi niż wczoraj, od jutra zacznijmy się doskonalić; przez całe życie, dzień po dniu, trzeba dążyć do perfekcji. Filozofia Kaizen oznacza sposób doskonalenia się za pomocą drobnych zmian. Nie poprzez rewolucję, gwałtowną innowację, ale poprzez ulepszanie wszystkiego, co możemy ulepszyć. Teraz widzę, że japońskie metody działania w biznesie znakomicie pasują do wprowadzenia zmian sposobu odżywiania, które mają być skuteczne i trwałe.
Kaizen to japońskie słowo składające się z dwóch wyrazów: kai i zen, czyli dobra zmiana. W tym podejściu jest ważna również pewna ciągłość, trzeba być konsekwentnym.
A to jest chyba problem wielu ludzi – konsekwentnie działać.
Dokładnie tak. Słyszę od ludzi na spotkaniach dotyczących Kaizen: a gdzie tu jest haczyk? Tym haczykiem jest konsekwencja. Jeśli tego nie robisz konsekwentnie, to ta metoda po prostu nie działa. To jest jakby jedna rzecz. Druga rzecz, bardzo istotna: wbrew nazwie, to nie jest japońska metoda. Tę metodę wymyślił William Deming, amerykański statystyk.
Ale Kaizen wywodzi się przecież z kodeksu samurajów?
Zaraz do tego dojdziemy. W latach trzydziestych XX wieku Stany Zjednoczone były osłabione wielką depresją. Podczas gdy Niemcy już przygotowywały się do wojny i uruchamiały swój przemysł zbrojeniowy, to Ameryka, wyniszczona wielkim kryzysem, nie miała kapitału na inwestycje. I wtedy pojawił się ów William Deming, który wymyślił taki projekt, żeby zmienić produkcję i móc się dostosować do wielkich wyzwań, niekoniecznie inwestując dużo pieniędzy, przerabiając linie technologiczne i wprowadzając rewolucyjne, drastyczne zmiany. Jego zdaniem można to było zrobić właśnie za pomocą małych kroków. Jego innowacyjny styl polegał na tym, że zmian oczekiwało się od robotników na najniższych stanowiskach. Ale, co najważniejsze, zmian niedużych, tylko konsekwentnych. Wystarczyło tylko jednego dnia zmienić pudełko ze śrubokrętami, przełożyć w inne miejsce, żeby się pracowało wygodniej, drugiego dnia jakiś pojemnik ze śrubkami, trzeciego dnia zmienić trasę poruszania się po fabryce. I okazywało się nagle, że suma tych bardzo małych zmian w ciągu miesiąca powodowała, że ten sam zespół, posługując się tymi samymi narzędziami, na tych samych maszynach, był w stanie produkować wielokrotnie więcej. I tak powstała filozofia małych zmian, ubrana w rządowy program Training with the industry. Przyszła wojna. Jak wiadomo, Ameryka – między innymi dzięki tej metodzie – mogła się do niej przygotować. Po wojnie metoda Deminga została zapomniana. Nie używajmy jeszcze słowa Kaizen. Pracownicy amerykańscy coraz bardziej bogacili się, kupowali sprzęty AGD, wyprowadzali się na przedmieścia, budowali domy – przemysł amerykański dzięki wojnie tak naprawdę złapał oddech i zaczął się niesamowicie rozwijać.